Ostatnie Artykuły Jest rzecz w której konkurencja nigdy nie dogoni Apple. Niestety Marsjański helikopter Ingenuity już gotowy do startu Pokaż wszystkie artykuły. Ostatnie Recenzje Marshall Major IV — recenzja słuchawek bezprzewodowych To najlepszy głośnik Bluetooth, ale nie każdy go doceni Pokaż wszystkie recenzje. Zapisz się do newslettera Dodaj swojego maila i bądź na bieżąco ze światem technologii! Zapisz się Zgadzam się na otrzymywanie pocztą elektroniczną na podany powyżej adres e-mail Newslettera Antyweb.
Twitter bez tajemnic - kompletny przewodnik dla początkujących
Mogę cofnąć zgodę w każdym czasie. Dane będą przetwarzane do czasu cofnięcia zgody. Administrator przetwarza dane zgodnie z Polityką Prywatności. Mam prawo dostępu do danych, sprostowania, usunięcia lub ograniczenia przetwarzania itp. Polityka prywatności. Strona główna Android. Jan Rybczyński. Stanowi on nieodłączny czynnik muzyki i poezji. Takie rozumienie rytmu nie pozwala zgodzić się z poglądem, że rytm to «wszelka regularna powtarzalność w czasie lub przestrzeni», bo rytmem nie są codzienne rozkazy wojskowe ani comiesięczne ataki reumatyzmu, ani też rytmem nie są zjawiska w starożytności określane wyrazem eurytmia, takie jak symetria powtarzających się statycznych składników danego zjawiska, a więc równomierne rozmieszczenie latarni wzdłuż ulicy czy słupów w ogrodzeniu siatkowym, rytm bowiem wymaga ruchu.
Wszędzie tu chodzi o nawrotność członów, i to nawrotność słuchową, której odpowiednikiem słuchowym jest zwyczaj pisania części nawrotnych nie in continuo , sposobem ciągłym stosowanym w prozie, lecz a linea [ Nawrotność członów, nawrotność słuchowa. Moja czkawka nie jest rytmem dla mnie. Ale dla ciebie, który jej słuchasz — już tak.
Rytm wiąże utwór poetycki z czymś archaicznym. TO nie może być wyartykułowane, bo gdyby zostało, przestałoby być TYM. Niech nawet ta diagnoza wskazuje na fizjologiczną genezę sztuki poetyckiej, jej wegetatywny korzeń. Lepszy taki pragmatyzm niż żaden. Kudyba podnosi problem szczególnego namaszczenia adeptów poetyckich misteriów. Ci ludzie po prostu zostali wybrani do tłumaczenia intencji bogów — i pogląd ten najprościej objaśnia zakres intencjonalny owego prądu ideowego w liryce, który nazywany jest orfizmem. Ta metafizyczna hermeneutyka pozostaje w ścisłym związku z muzycznością mowy.
Nienaganny aparat erudycyjny historyka literatury pozwala autorowi szkicu przeprowadzić wątek orfizmu od czasów antycznych aż po współczesność, wskazując w niezwykle jasny sposób na to, co w obrębie estetyki lirycznej odwieczne i niezbędne. Co wydaje się szczególnie fascynujące w tekście Wojciecha Kudyby, to to, że nawet przy dzisiejszym poziomie sił wytwórczych dyskusja o metafizycznych źródłach mowy wiązanej okazuje się równie zajmująca i pożyteczna, jak była trzydzieści miliardów lat temu. Czy jednak orficka struna — śpiewność frazy, szamańska ekstaza powtarzających się schematów prozodycznych — jest dziś trendy?
Wydaje się, że nie. Winą za taki stan rzeczy autor Muzyki mowy obarcza awangardę, a konkretnie — jej uporczywe obstawanie przy intelektualnym rygorze i formalnej przezroczystości konstrukcji lirycznej.
Nomina non sunt odiosa, sunt nomina. Kudyba wymienia personalia jednego z wrogów muzyczności poezji. To Julian Przyboś. I tu pojawia się kluczowe pytanie dla omawianego szkicu. Czy wobec tego orficką tradycję należy uznać za podupadłą? Sczezłą do imentu?
- Śledzenie oprogramowania do połączeń i tekstów szpiegowych.
- Jak monitorować lokalizację GPS Apple iPhone 6.
- Szpieg na małżonku zdalnie na iOS!
Ależ nie! Kudyba uważa tylko, że tradycja ta jest niedowartościowana.
Dla ucznia19/20 | Zespół Szkół Specjalnych Nr 3 w Chorzowie
Atoli zdarzają się chwalebne wyjątki od reguły zaprzęgania prostackiego wołu mowy potocznej do karety wiersza. I tu następuje kilka dalszych komplementów, których zaoszczędzę czytelnikowi. Sądzę, że winienem w tym miejscu ujawnić sekret autorstwa wymienionych dzieł poetyckich. Autorem 41 jest Wojciech Kass.
Autorem Gorców Pana — sam Wojciech Kudyba.
5 najlepszych lokalizacji telefonu, które powinieneś znać
Otóż zaryzykowałbym tezę, że w tym punkcie tekst przekracza subtelną granicę między esejem Wojciecha Kudyby a esejem poświęconym twórczości Wojciecha Kudyby. W istocie to takie dwa w jednym: szampon i odżywka. Kopnął mnie niedawno zaszczyt pierwszej wielkości gwiazdowej. Zostałem mianowicie zaproszony do skompromitowania się na łonie instytucji kulturalnej miasta X.
Okazji do żenady miało dostarczyć spotkanie autorskie we własnym wykonaniu piszącego te słowa. X jest miastem kochającym literaturę, inaczej niż Uczyniono w mej sprawie coś, co jednakowoż muszę uznać za akt nieadekwatnego miłosierdzia. Rozlepiono mianowicie po mieście stertę kolorowych plakatów ukazujących całokształt niefrasobliwej twarzy spotykającego się autora. Na dwóch marginesach, górnym i dolnym, znalazła się następująca informacja: właściciel wizerunku udostępnia swą urodę do wglądu miejsce i pora — oznaczone. Ja tego nie rozumiem. Wszystko od razu musi być osławione, wszystko musi być celebrowane, wszystko musi być na kredowym papierze.
A gdzież tu miejsce na prowizorkę i wino swojskiej roboty? Ja jestem wszak taką prowizorką, takim winem swojskiej roboty. Dla garstki miłośników twórczości pisanej — która różni się od wertowanych pod polskimi strzechami dzieł tym, że nie jest ona literaturą przedmiotu, lecz literaturą podmiotu — wystarczyłby zgoła internetowy okólnik.
Ale wróćmy do głównego wątku. Rzeczone afisze miały przywabić czytającą publiczność pod właściwy adres. Przeznaczenie jednak chciało inaczej. Otóż akcja plakatowa, acz nie z naszej winy, utrafiła w samo epicentrum samorządowej kampanii wyborczej. Przestrzeń ogłoszeniowa stała się na wagę złota. Oblepiono mi podobiznę ze wszystkich stron: jeden z kandydatów do miejskiego żłobu zagospodarował górny margines w wyniku czego przestał być wiadomy cel mego występu , drugi pretendent rozgościł się na marginesie dolnym zaprzepaściwszy czasoprzestrzenne korelaty zdarzenia. Sam wizerunek ocalał, lecz całkowicie zmienił kontekst.
Stałem się jednym z nich: ubiegających się o względy kolektywnej oblubienicy.
Spotkanie autorskie nie przyniosło zamierzonych skutków. Zawaliła publiczność, zawalił się dach nad salą widowiskową, ogień strawił trzecią część Ziemi. Ale nie tę historię wzięliśmy na tapetę. Tę mamy na wygaszaczu. Tymczasem los plakatów potoczył się swoim torem. Forma liczby mnogiej jest nadużyciem; w istocie poznałem dzieje zaledwie jednego z nich, lecz niechajże mnie wszyscy diabli zużyją na opał, jeśli opisany poniżej przypadek nie przedstawia sobą solennego materiału dla wysnucia pewnych wniosków natury ogólniejszej. Otóż w centralnym punkcie X, akurat pod jedną z tablic ogłoszeń, czynniki zaprzyjaźnione z autorem niniejszego felietonu zlokalizowały zbiegowisko.
Ponieważ były to te same czynniki, które dzień wcześniej dopełniły dzieła plakatowania — nic toteż dziwnego, że pobiegły sprawdzić, co się dzieje. Tym sposobem i ja stałem się właścicielem anegdoty, którą — tonując drastyczne momenty — przekazuję poniżej. Ludzkie zbiegowiska nie są może najatrakcyjniejszą z form skupienia substancji białkowej.
Nie poleca ich żaden ze znanych mi przewodników turystycznych. A jednak trudno odmówić tym żywym agregatom jakiejś siły magnetycznej. Zobaczyłem zbiegowisko, zbliżyłem się, zostałem — tak na ogół tłumaczy się udział w zbiegowisku. Zbiegowisko rządzi się mocniejszym prawem niż cel, motyw, argument.
Tym prawem jest zbieg okoliczności. Przyczyna interesującego nas zgrupowania wyszła na jaw bez większego trudu. Okazało się, że byli to przypadkowi przechodnie, którzy przystanęli zaintrygowani obecnością nowej gwiazdy na firmamencie lokalnej polityki. Trudniej się w tym wszystkim połapać, niż wyłapać wszystkie pchły na okręcie marynarki wojennej.
Jak się to stało? Jak zostałem kandydatem?
Od góry napierał na mój konterfekt właściciel sarmackiego podgardla, dolne partie wizerunku wziął w posiadanie jakiś mefistofeliczny wuefista z demobilu. A jednak wyłuskano mą powierzchowność, wydobyto na światło dzienne i wzięto w konwersacyjne obroty. Mimowolna mistyfikacja zaczęła żyć własnym, nader żwawym życiem. Nie było wątpliwości. Nowa twarz w polityce lokalnej.
Menu główne
Tylko czyja twarz? Sprawiedliwego szeryfa? A może spadkowicza z Wysokich Gabinetów — nieudacznika i fajtłapy? Szczególny niepokój wzbudzał brak wyborczych programów. Czyżby ten pokątny postulant chciał obiecać, że niczego nie obiecuje? Już my się znamy na takich! Czcze obietnice, nic więcej!